Uwaga! Tekst zawiera sporą ilość przekleństw i wyrazów niecenzuralnych.
1
Zastanawialiście się może kiedyś, co może wydarzyć się między jednym machem skręta a drugim? Kiedyś nawet film o tym nakręcili. Nie oglądałem. Poza tym, to było dawno temu. A teraz… Teraz właściwie nie ma to już najmniejszego znaczenia…
Później, gdy to wszystko, o czym chcę wam tu opowiedzieć, było już za mną, wielokrotnie zastanawiałem się, czy mogłem coś zrobić? Coś zmienić? Czy mogłem być innym człowiekiem? Czy miałem szansę uratować swoją żonę, swoje życie i swoje małżeństwo? Odpowiedzi nigdy nie poznałem. Miałem za to dość czasu, by rozmyślać, jak wiele może się zdarzyć tuż za zakrętem. Jak diametralnie może wywrócić się całe życie w zaledwie ułamku sekundy. Czy ktokolwiek z was znalazł kiedykolwiek choć minutę, żeby pomyśleć o tym, co by zrobił, gdyby za sekundę nastąpił kres świata, jaki zna?
Ja, nie. Nigdy. Nigdy nad tym nie rozmyślałem. Ani wtedy, ani po tym wszystkim. Teraz tego żałuję. I chyba będę żałował tego do końca swego życia. Chyba?
2
Zanim jednak to wszystko się wydarzyło, byłem typowym aroganckim fiutem, który właśnie był na najlepszej drodze do zmarnowania swojego życia, życia mojej żony i własnego małżeństwa.
Ale po kolei, bo mieszam wątki w swojej opowieści.
Gdy chodziłem do szkoły średniej, to jeszcze głęboko wierzyłem w Boga. Dlatego wówczas postrzegałem cały świat, całe swoje życie i w ogóle sens myślenia o przyszłości, przez pryzmat tego słynnego kazania z Ewangelii… wiecie, które mam na myśli, prawda. Na pewno słyszeliście je choć raz. Jakiś żydzina, któremu dobrze obrodziło pole i był przez to w dupie, bo nie miał gdzie pomieścić swoich zbiorów. Poszedł więc na kupę, spalił skręta i mówi sobie tak:
— Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj!
— Głupcze! — Bóg mu na to. — Jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?
Wiele lat później, gdy moja wiara w Boga zupełnie już zanikła, słowa te nadal robiły na mnie wrażenie. Aż ciary po plerach…
Potem była zawodówka, budowlanka. Klasycznie. Dużo wina się piło i wiele się ćpało. Poza tym normalnie. W czasie jednej dyskoteki poznałem taką inteligentną lalunię. Strasznie jarała się wtedy twórczością Paulo Coelho. Wiecie, tego pajaca z Ameryki Południowej, co miał tak nasrane w papierach, że jego właśni rodzice zamknęli go w szpitalu z pokojami bez klamek, Ach, weź tam przestań, że go obrażam. Przecież sam to wszystko wyznał, w swojej biografii. Mnie oczywiście bardziej interesowała ta lalunia niż jakieś tam książki, ale żeby jej zaimponować, nauczyłem się na pamięć jednego cytatu tego gościa. Przyszło mi to z trudem. Był długi, jak diabli.
Wiecie, o którym mówię, prawda? Ten tam, co mówi, że trzeba pogadać ze studentem, który oblał egzaminy, by poznać wartość roku. Z matką wcześniaka, żeby poznać wartość miesiąca. Spóźnionego na samolot lub pociąg można pytać o wartość minuty. Kogoś, kto przeżył wypadek, o wartość sekundy. I tak dalej…
Cytat podobał mi się bardzo. Ale tak naprawdę nie miałem bladego pojęcia o jego faktycznym znaczeniu. Nie wiedziałem lub może nie chciałem wiedzieć, jak naprawdę wartościowa jest każda kolejna sekunda naszego życia. I jak kurewsko bardzo życie to może się schrzanić w ciągu jednej sekundy.
Jakże jednak miałem wiedzieć to wtedy, jakże miałem w ogóle mieć szansę to wówczas pojmować i zrozumieć, skoro na dobrą sprawę nie zrozumiałem tego nigdy, aż do samego końca. Dopiero teraz, wiele lat po tym wszystkim, gdy sam siedzę tam, gdzie Coelho wysłali jego właśni rodzice, wydaje mi się, że powoli zaczynam rozumieć to, co wtedy się wydarzyło. A może tylko tak mi się wydaje?
3
To był dzień, jak każdy inny. Może z wyjątkiem tego, że był to środek lata i żar niemiłosierny lał się z nieba. To był trzydziesty pierwszy lipca, pięćdziesiąte urodziny mego ukochanego tatusia.
Wracałem z pracy urobiony, jak wieprz. Wracałem piechotą, bo nie było innego wyjścia. Byliśmy młodym małżeństwem, ledwie dwa lata po ślubie, bez dzieci na szczęście jeszcze. Zarabialiśmy grosze, mieliśmy więc tylko jeden samochód, którego używała żona, Miała więcej spraw na głowie, a ja nie miałem wtedy jeszcze prawa jazdy.
Teraz, z perspektywy tej historii to ostatnie zdanie brzmi naprawdę zabawnie, bo przecież prawa jazdy nigdy w życiu nie miałem. Ani przedtem, ani potem. I nie będę już miał.
Ech, znowu dryfuję na boki we wspomnieniach… Wybaczcie!
Wracałem więc piechotą, bo samochodu nie miałem ani nie potrafiłem prowadzić, a z autobusu, czy innego środka komunikacji miejskiej skorzystać nie mogłem. Nic do nas nie jeździło. By jeszcze bardziej obniżyć koszty życia, wyprowadziliśmy się na zadupie tak głębokie, że nie dało się do niego dotrzeć inaczej, jak samochodem, rowerem lub piechotą. Roweru do roboty nie brałem, bo nie miałem gdzie go zostawić na cały dzień. Mój pracodawca był takim skończonym fiutem, że nie pomyślał o nawet najprostszym sposobie rozwiązania tego problemu. Nie raz uderzałem z tym do niego:
— Panie Kazimierzu… — mówiłem mu. — Niechże się pan zlituje. Mieszkam na zadupiu, gdzie psy dupami szczekają. Rowerem byłoby mi najlepiej dojeżdżać do pracy, ale nie mam go gdzie zostawić.
— Rozumiem pana, panie Mariuszu, rozumiem, ale cóż mogę?
— No, jak to, co pan może? A to taki problem kupić gotowy parking rowerowy i go zamontować przy ścianie głównego budynku? Jeśli zaś problemem są koszty, to niechże pan wyda odpowiednie dyspozycje, a my to z chłopakami ogarniemy. Buchniemy żelastwa, ile potrzeba, z jakiejś składnicy złomu i pospawamy sobie razem.
— Tak, tak, panie Mariuszu… — mówił zawsze w takiej sytuacji tym swoim wkurwiającym wszystkich tonem wyższości, za który każdy, kogo nim potraktował gotów był mu jaja urwać. — Rozumiem pana, rozumiem, ale niech pan mnie zrozumie. BHP, sanepid itd.
Mówiłem mu, my z chłopakami, bo pracowało nas tam u tego fiuta ze dwudziestu chłopa, z czego co najmniej piątka chciałaby dojeżdżać do pracy rowerem. Ale nie ma, co gadać, na głupiego fiuta nigdy nie dasz radę. Zwłaszcza na takiego, który podpisuje twoją pensję.
Chłopaki, którym też na tym zależało, mówiły potem, że niepotrzebnie żartowałem do szefa o tym lądowisku dla statków kosmicznych, które moglibyśmy zbudować na dachu, przy okazji robienia tego stojaka dla rowerów. Niby nie zrozumiał dowcipu. Ale to jakieś pieprzenie musi być niezdrowe. Bo raz, że nie pamiętam nawet tego, żebym tak wtedy dowcipkował, a dwa — że nawet taki tępy fiut musiałby zrozumieć taki oczywisty dowcip.
Z resztą, nawet gdyby zrozumiał i coś wykombinował to i tak wiele by to w mojej sytuacji nie zmieniło. Po ośmiu, czasami dziesięciu, godzinach tyrania na jednej, czy drugiej budowie byłem tak wydeptany, że za żadne skarby świata nie wsiadłbym na rower. Stać mnie było tylko na powłóczenie nogami w powolnym marszu do domu.
Dało się żyć, nie przesadzaj. Wbrew pozorom, najgorzej nie było jesienią, czy zimą lecz właśnie w letnim ukropie. Bo przed deszczem ochronisz się parasolem lub nieprzemakającą kurtką, przed śniegiem i zimnem, pod trzema warstwami ubrania i watowanym płaszczem. Ale przed żarem lejącym się z nieba nie uciekniesz nigdzie na długiej i prostej jak strzała drodze, na której nie ma grama cienia.
Z resztą, dotarcie i powrót z pracy nie były dla mnie aż tak dramatyczne każdego dnia. Moja droga żona, gdy tylko mogła, przyjeżdżała po mnie po pracy lub zawoziła mnie tam z rana.
Kiedy tylko mogła. Ale wtedy akurat nie mogła.
— Misiu, przepraszam… — ćwierkała przez telefon. — Ale naprawdę nie dam radę dziś. Poradzisz sobie jakoś sam, wracając?
— No, pewnie kurwa, że sobie poradzę — myślałem w takich sytuacjach. — Bo jakie mam niby inne wyjście? UFO po mnie przyleci?
Kochałem ją, naprawdę! Kochałem tę kobietę nad życie. Wszystkie pieniądze świata bym dał, gdybym je miał, za gwarancję, że się wspólnie zestarzejemy. I świat ów gotów byłem podpalić, gdyby tylko groziło jej jakiekolwiek niebezpieczeństwo z czyjejkolwiek strony. Gwiazdkę z nieba bym jej przyniósł na kolanach. Ale czasami to miałem ochotę podejść i tak przypieprzyć jej w ten palnik, żeby się jej makówka o trzysta sześćdziesiąt stopni odwróciła.
Jezu, dobra, przecież wy tam już pewno śpicie.
No, więc wracałem, po wyjątkowo ciężkiej dniówce, żar lał się z nieba na mnie, a pot ze mnie, szedłem z nogi na nogę i gdy tylko blok nasz był już w zasięgu wzroku, to zobaczyłem, że stoi pod nim nasz wóz. Co oznaczało ni mniej nie więcej, że żona moja jednak jest w tej chwili w mieszkaniu i w sumie to mogła po mnie przyjechać.
— Przepraszam misiu… — usłyszę pewnie ten miodowy głos zaraz po wejściu do mieszkania. — W ostatniej chwili zmieniły mi się plany, dopiero co weszłam, więc nie dzwoniłam do ciebie, bo i tak bym nie zdążyła przyjechać po ciebie.
Dopiero, co weszłaś? A włosy wyschły ci pewnie na myśl o tym upale, przez jaki ja musiałem wracać, co nie? Kurwa! Zrzuciłabyś chociaż ten szlafrok i nogi szeroko rozłożyła, żebym mógł sobie jakieś zadośćuczynienie odebrać za ten godzinny marsz w skwarze…
I tu zaskoczenie! Nie było ani „przepraszam”, ani miodowego głosu, ani szczebioczących ustek. Była żona czekająca w przedpokoju, naładowana chmura gradowa, z wyrzutem na twarzy i krzywą miną.
— Dzwoniła do mnie pani Palka — zaczęła moja żona.
Ja pierdolę! Już wiedziałem, co się święci i co będzie dalej…
Pani Palka — dla przyjaciół i znajomych: „pani Halinka” — była prezesem stowarzyszenia niepodzielnie władającego ogródkami działkowymi, na którym mieliśmy małą działkę. Jakim cudem było nas na nią stać, pytacie? Ano, nie było. Bo też i jej nie kupiliśmy. Ostała się nam w spadku, bo dziadziusiu mojej żony. Tym, który dochrapawszy się dziewięćdziesiątego dziewiątego roku życia, odwalić kitę łaskaw był w zeszłym roku.
Krążyły plotki, że pani Palka daje dupy tym, których lubiła, zaś ci, których nie lubiła, mają słodko przesrane. Ja też jej nie lubiłem, dla formalności, i mi nigdy dupy nie dała. Z resztą, co to za insynuacje. Nigdy przecież żony nie zdradziłem. Jak się nie dowiedziała, to się nie liczy, że zdrada, nie?
W każdym razie, telefon od tej pani mógł oznaczać tylko jedno.
— Wiesz, co się okazało? — ciągnęła Dorota.
— Wiem, wiem…
— Wiesz? — oj, udało mi się zbić z pantałyku żoneczkę drogą.
— Wiem, no przecież, wiem… Pewnie chodzi jej o trawę.
— Tak, o trawę. Od dwóch miesięcy obiecujesz mi, że tam pojedziesz i ją skosisz. I co? Teraz podobno już nie widać wnętrza działki, tak zielsko przy bramce narosło…
Mówiłem już wam, że nie byłoby nas wtedy stać na kupno działki. Tej konkretnej zasranej działki, którą odziedziczyliśmy, czy jakiekolwiek innej. Problem polegał jednak na tym, że nawet otrzymawszy ją w spadku, nie mieliśmy za bardzo czasu, żeby na nią jeździć. Choć, gdy dowiedziałem się o darowiźnie, to pewne plany dalekosiężne miałem, jak tam podstawię basen z lodowatą wodą, będę moczył w nim nogi przez cały boży weekend, popijając przy tym równie lodowate piwo. Hm… dalekosiężne plany, co?
— Głupcze! — Bóg mi na to. — Jeszcze tej nocy zażądają duszy! Twojej albo twojej żony. Komu więc przypadnie to, coś zaplanował?
I wiecie co? Nie pomylił się za specjalnie.
Ale ciśnienie rosło mi już wtedy równo, żółć lała się do gardła, aż drapało, a wyobrażenie tego, jak baba dostaje w łeb z jednej strony, a główka obraca jej się dookoła, jak ludzikowi LEGO z młodzieńczych wspomnień, stawała się niebezpiecznie wyraźna. Dlatego za wszelką cenę musiałem wyluzować.
— Dziubek, wiem, oczywiście. Ale daj się chociaż rozebrać…
— Oj, misiu, a ja nawet nie spojrzałam, że ty taki urobiony.
Właśnie, co nie?
— Poza tym, całą drogę jakoś mnie tak po jelitach kręciło, więc muszę zaraz do toalety. Tylko gazetę se wezmę.
Odkąd sięgam pamięcią wyznawałem i głęboko wierzyłem w zasadę, że nie ma srania bez czytania. Odkąd sięgam pamięcią, to gazeta w moim domu nigdy nie służyła tylko do podcierania się.
— Dobrze, dobrze. Ale nie siedź tam za długo, bo jeszcze obiad musisz zjeść, a potem jechać.
— Jechać? Gdzie?
W oddali słyszałem już trąby jerychońskie, a apokaliptyczny Anioł Wkurwienia galopował już w moim kierunku.
— No… na działkę?
— A po co?
— Bo obiecałam pani Palce, że dziś to pokosisz…
Ja pierdolę!
— Misiu…
Nie udało się. Próbowałem, ale nie wyszło. Woreczek żółciowy pękł, a żółć zalała całe flaki. Chlusnąłem jej w twarz całym tym bluzgiem i rynsztokiem, co leżał mi na żołądku.
— Weź ty się ode mnie odpierdol, dobrze! — wrzasnąłem na całe gardło, mając słodko w dupie sąsiadów. — I skończ mi, proszę, z całym tym pierdolonym misiaczkowaniem. Wyjebany jestem, jak koń po wyścigach, ponad godzinę szedłem w skwarze, bo ty „właśnie przyjechałaś i nie mogłaś…”. Szkoda tylko, że włosy zdążyły ci już nawet wyschnąć po prysznicu… No, co mi tu gębę otwierasz, jakby cię ktoś pytał o zdanie? Nie skończyłem jeszcze, więc cisza! Przychodzę z roboty, urobiony, jak świnia, srać mi się chce tak, że za chwilę w porty narobię i co słyszę? Pospieszyć się muszę ze sraniem, bo ty obiecałaś jakieś starej niedoruchanej cipie, że jeszcze dziś skoszę ten jebany dywan, osiem metrów na dwa, który udaje trawnik na działce?
— Ale, ale… — próbowała nieśmiało.
— Ale, ale, skrobnij mnie po pale, głupi pedale… Idę do kibla!
Trzasnąłem drzwiami, zamykając je od wewnątrz na zamek.
Będąc już w środku zorientowałem się, że nie zdjąłem nawet kurtki. I wiecie co? Akurat za to błogosławiłem Boga, jeśli istnieje, lub los, jeśli Boga nie ma. Bo przypomniałem sobie, że właśnie dziś dostałem od kolegi, od mojego stałego dostawcy, nowy towar do wypróbowania. Porządnie wzmocnione zielsko. Podobno ciągnie, jak osiemnastoletnia dziewica. Więc aż mi się japa od ucha do ucha uśmiechnęła na myśl, że będę sobie tam siedział, ile będzie mi się podobało, choćby nawet i do wieczora, będę sobie czytał „Sport”. No, i będę sobie palił ten nowy towar. Ile będzie mi się chciało…
Cóż tu dużo mówić. Byliśmy młodym, ale całkiem nowoczesnym małżeństwem. Radość życia umilaliśmy sobie wieczorami głównie winem lub drinkami. Trawkę paliliśmy tylko od czasu do czasu. Ale nawet moja słodka żonka nie pogardziła czasem dobrym skrętem. Na przykład w piątek wieczorem, gdy w sobotę rano można było spać do bólu. Bo nie trzeba było wstawać do roboty, a dzieciaków — chwała Bogu, o ile istnieje — jeszcze nie było wtedy.
Siedziałem więc w kiblu przeszło pół godziny, bacznie analizując wyniki ostatnich meczy. Wodę spłukiwałem przy tym co chwilę, bo jeszcze od przedszkola została mi w głowie, taka korba że niby im częściej się spłukuje, tym niby mniej śmierdzi. Wreszcie skończyłem na dobre, podtarłem się, ostatni raz spuściłem wodę, szczotką przeleciałem kibel. Potem klapnąłem klapę, siadłem sobie na niej i postanowiłem, że jeszcze sobie poczytam i popalę. Choćby i parę godzin. Został mi jeszcze przecież wielki kawał skręta, a towar był naprawdę pierwsza klasa.
— Mariusz… — usłyszałem przez drzwi. — Zupa zimna…
— I co z tego? — odwarknąłem. — W dupie mam ciebie i twoją zupę. Nie gadam z tobą, a w ogóle! Odwal się, laleczko.
Faza wchodziła mi już równo pod czerep, jak widać.
Ponowiła atak kwadrans później, bardziej już zdecydowanie.
— Mariusz! Wyłaź, do ciężkiej cholery! Jak nie wyjdziesz zaraz, to zobaczysz… Zgaszę ci światło!
— Tylko spróbuj, my darling! Meine verfluchte Mädchen!
4
Możecie mi wierzyć lub nie, ale przesiedziałem tam, w kiblu, jeszcze pięć godzin. Całe popołudnie, aż do późnego wieczora, siedziałem sobie w pomieszczeniu dwa metry na metr, czytając ulubioną gazetę i zaciągając się od czasu do czasu skrętem. Smród nie przeszkadzał mi w żadnym wypadku, bo przecież żadnego smrodu nie było. Ubikacja była co prawda ślepa, ale właśnie z tego powodu zamontowaliśmy w niej mocny wentylator. Ten zaś, chodzący od pięciu godzin, zdołał nie tylko wyciągnąć wszelkie zapachy po moim sraniu, ale również wszelkie dowody tego, że paliłem skręta w kiblu. Moja najdroższa i ukochana żona, meine verfluchte Mädchen, nie odważyła się w tym czasie wdrożyć swojej groźby i nie zgasiła mi światła.
Nie miałem też przy tym bladego pojęcia, że było to aż pięć godzin, tylko pięć godzin, czy w ogóle już pięć godzin. W ogóle nie wiedziałem, ile czasu tak naprawdę upłynęło. Zegarka na rękę nie noszę, a nie znam przy tym nikogo, kto wieszałby zegar w sraczu.
Przez szparę w drzwiach przy podłodze, dostrzegłem jedynie, że zapadł już zmrok, bo po drugiej stronie drzwi widziałem jedynie gęstą ciemność, słabo rozświetlaną światłem z kuchni.
— Mariusz… — usłyszałem wtedy jej głos. — Mariusz…
— Czego?
— Wyjdź już, proszę… — prosiła pokorna. — Wieczór już. Wiem już, że nie pojedziesz. Ale jakoś mi tu tak smutno i dziwnie samej.
Ale los napisał mi taki scenariusz życia, w którym pozostawałem głupim chujem do samego końca. Odwarknąłem więc tylko:
— Wyjdę, kiedy mi się będzie podobało.
To były ostatnie słowa mojej żony.
Nie wiedząc jednak o tym, siadłem sobie na sedesie i przygotowywałem się właśnie do wzięcia ostatniego, najgłębszego macha tego wieczoru, gdy nagle faktycznie zgasło światło.
— Doro… — zacząłem wrzeszczeć.
Chciałem dodać potem, żeby przestała mnie wkurwiać. Ale urwałem w pół zdania, bo dotarło do mnie, że wraz ze zgaśnięciem światła zatrzymał się również wentylator, a ten można było włączyć i wyłączyć jedynie od wewnątrz w toalecie. Poza tym, przez szparę pod drzwiami dostrzegłem zupełną ciemność — światło w kuchni również zgasło. Nie były więc to wieczorne próby my darling, żeby doprowadzić mnie do szału, tylko zwykła awaria elektryczna. Pewnie znowu korki poszły w pizdu. Dobrze, że chociaż dupę sobie zdążyłem podetrzeć, bo głupio byłoby robić to teraz po ciemku.
Zarżałem ze śmiechu — ale tak wewnętrznie, bezgłośnie — gdy sobie tylko to wyobraziłem. Bo przecież skończyłem srać pięć godzin temu, więc to była naprawdę niedorzeczna myśl.
Siedziałem więc sobie w zupełnej ciemności, obserwując tlący się punkcik światła na końcu mojego skręta i wsłuchując w cichnący głos zamierającego wentylatora, którego nie miało już co napędzać.
Wtedy wydarzenia potoczyły się, jak strzały z karabinu.
Nagle usłyszałem pukanie do drzwi. Pukanie? Nie, jakie pukanie. To brzmiało, jak jakieś przerażające chrobotanie lub drapanie po zewnętrznej stronie naszych drzwi wejściowych. Mi zaś do głowy wlało się pierwsze prawdziwe objawienie tego dnia. Nagle, pstryk… i wiedziałem już wszystko. Wszystko stało się oczywiste, a jednocześnie tak absurdalne, że musiało to być efektem jakiegoś delirium.
Zerwałem się z sedesu tak, jakby zmienił się w rozgrzaną do czerwoności skałę wulkaniczną. Dopadłem do drzwi.
— Dorota, nie otwieraj drzwi! — wrzasnąłem przez nie.
Nie było odpowiedzi.
— Dorota, słyszysz? Pod żadnym pozorem nie otwieraj tych cholernych drzwi. Dorota! Słyszysz mnie? Nie otwieraj drzwi!
Jednocześnie próbowałem otworzyć drzwi, ale — ku mojemu zupełnemu zaskoczeniu i przerażeniu — okazało się, że nagle zamek jest jakby odwrócony miejscami. Zdrętwiałymi z przerażenia palcami wymacałem to, co normalnie dało się wyczuć z tamtej strony. Zamiast normalnego uchwytu, który dało się przekręcić, gładki grzybek.
Jezu, jak to możliwe? Boże, o ile istniejesz, jak chyba śnię!
Ale to nie był sen. Ktoś lub coś zamieniło zamek miejscami. Siedziałem teraz uwięziony we własnym sraczu, mogąc jedynie szarpać w panicznym przerażeniu za klamkę i wrzeszczeć przez drzwi:
— Dorota, nie otwieraj drzwi! — krzyczałem. — Nie otwieraj…
Na podłodze toalety rozbłysło światło. Błyskawicznie zorientowałem się, że jego źródło nie znajduje się w naszym mieszkaniu. Wyraźnie widziałem, że jasność dochodzi zza drzwi wejściowych. Drzwi naszej toalety znajdowały się na wprost drzwi wejściowych, więc mogłem to dostrzec.
— Dorota, nie otwieraj drzwi! Błagam cię, nie otwieraj…
Wrzasnąłem ostatni raz, a potem cały zamieniłem się w słuch. Na moment wciągnąłem nawet powietrze w płuca. Nie chciałem, żeby nawet mój oddech zakłócał to, co próbowałem usłyszeć.
I wtedy usłyszałem ją, a jądra z przerażenia skurczyły mi się chyba do wielkości orzechów włoskich. Albo nawet pinii.
— Już idę… — wyszeptała moja żona. — Już idę…
To nawet nie był szept chyba. To było coś na granicy słyszalności, co wydobyło się z jej, byłem tego pewien, zmartwiałych ust.
Ten dźwięk właśnie wlał we mnie nowe pokłady sił.
— Jezusie Nazareński! Dorota! Nie otwieraj tych cholernych drzwi. Słyszysz mnie, dziewczyno? Nie zbliżaj się nawet do nich.
Co robić? Sracz dwa metry na metr. Z tyłu ćwierć pomieszczenia zajęta przez szafę na wszystkie środki chemiczne i w ogóle cały złom z mieszkania. Jak tu się w ogóle rozpędzić, żeby choć spróbować kopniakiem wyważyć drzwi? No, jak?
A potem okazało się, że już nie musiałem ich wyważać.
Jeśli przed chwilą kolejne wydarzenia następowały po sobie, jak wystrzały z karabinu, to teraz zaczął terkotać CKM.
Usłyszałem zgrzyt przekręcanych obu zamków oraz skrzypnięcie drzwi otwieranych, zapewne przez moją żonę. Całą powierzchnię podłogi w mojej ubikacji zalała oślepiająca wprost biel pochodząca z tego, co znajdowało się po drugiej stronie otwartych już drzwi.
Nie zdążyłem nawet wrzasnąć kolejny raz, żeby uciekała od nich. Teraz to ona wrzasnęła. Jakby biel wlewająca się do mieszkania wyrwała ją z jakiegoś dziwnego letargu.
— Ma… Ma… — zaczęła, próbując pewnie zawołać moje imię, by wezwać mnie na pomoc po tym, co zobaczyła po drugiej stronie.
A potem usłyszałem już tylko jej nieprzerwany wrzask.
Biel, którą dostrzegałem pod drzwiami, zakotłowała się, a na krótką chwilę nawet zupełnie przygasła. Coś gigantycznego wlazło do naszego mieszkania. Ze zdziwieniem zarejestrowałem delikatną różnicę w punkcie z którego dochodził nieustanny krzyk mojej żony. Z czego później, po latach, wywnioskowałem, że właśnie w tej chwili to coś, co wlazło do naszego mieszkania, porwało ją w chyba jakieś swoje łapy albo macki i uniosło lekko w górę.
Potem zaś usłyszałem ten dźwięk, który miał od tej pory śnić się mi po nocach, aż do końca życia. Który miał prześladować mnie we dnie i w nocy, stać się moim brzemieniem. Takim, jak krzyż Jezusa. Jeśli Jezus i krzyż jego w ogóle istniały. Albo jak kamień Syzyfa.
Kłapnięcie. Nieludzki wrzask mojej żony przez ułamek sekundy zaczyna docierać do mnie, jakby z wnętrza czegoś… Jakby ktoś lub coś narzuciło jej na głowę worek. A potem… Potem chrupnięcie, jakby ktoś rozgryzał wyjątkowo twardą i oporną landrynkę… Krzyk mojej żony urywa się, jak ucięty nożem… Nożem! Nożem, rozumiecie?
Tak, jakby dźwig podnosił fortepian uwiązany do niego tylko przy pomocy jednej struny. I nagle ta struna pękła…
Jeszcze tylko przez chwilę czułem płynące mi po nogach strużki moczu i resztki kału, gdy zwieracz wreszcie puścił z przerażenia. Ale nie trwało to długo. Straciłem przytomność pierwszy raz.
5
Gdy się ocknąłem, światło w toalecie normalnie świeciło się tak, jakby to wszystko, co przed chwilą przeżyłem było tylko koszmarnym snem. Szybki rzut oka na drzwi, pod klamkę, potwierdził mi, że zamek również znajduje się z właściwej strony. Mimo to wiedziałem, byłem absolutnie pewien, że nic mi się nie przyśniło.
Wiedziałem, co czeka mnie po drugiej stronie drzwi.
Powoli, bardzo powolnym ruchem, jakby mi kto nalał do rękawów i nogawek płynnego betonu, a potem poczekał, aż ten stężeje, podniosłem się z podłogi i chwyciłem za klamkę drzwi. Choć trudno w to uwierzyć, ale nacisnąłem ją jeszcze wolniejszym ruchem. Jeszcze bardziej zwlekając z otwarciem drzwi i ujrzeniem tego, co za nimi.
Wreszcie jednak chwila ta nadeszła.
W całym mieszkaniu zaświecone były wszystkie chyba światła, więc panowała jasność, a wszystko było w niej skąpane i przez to doskonale widoczne. Drzwi wejściowe do mieszkania były zamknięte, choć nie potrafiłem ocenić z tej odległości, czy zamki są przekręcone. Szafka stojąca przy ścianie przylegającej prostopadle do ściany z drzwiami wejściowymi, wiszący na niej wieszak oraz sama ściana były zbryzgane krwią. Krwią mojej żony. Poza tym, nie dostrzegłem żadnych różnic w stosunku do tego, gdy pół dnia wcześniej wchodziłem do toalety. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, choć muszę przyznać, że oświetlenie było wtedy inne, więc mogłem coś pominąć.
Ciało mojej żony leżało na podłodze, w powiększającej się ciągle jeszcze kałuży krwi, podzielone na dwie części — korpus osobno a głowa osobno. Jej martwe już oczy wpatrywały się z niemym wyrzutem w sufit. Poza tym tępym spojrzeniem oraz poza faktem, że głowa była oddzielona od reszty tułowia, jej twarz nie nosiła żadnych śladów uszkodzeń, ran, czy zniekształceń.
Wyglądało na to, że coś — nie wiem i nigdy chyba nie dowiem się co — jakiś kosmita, jakaś istota z innego wymiaru, jakaś moc przekleństwa rzuconego przez kogoś, lub w ostateczności jakiś psychopatyczny morderca, nie wiem… No, w każdym razie coś dostało się do mieszkania, wpuszczone tam chyba przez moją żonę. Wpuszczone? Zaproszone? Wlazło, porwało ją z ziemi, jednym przerażającym kłapnięciem odgryzło jej głowę, a potem wypluło ja na podłogę.
Ale brak uszkodzeń, czy ran dotyczył wyłącznie jej głowy. Oddzielonej — jak już wam powiedziałem — od reszty ciała. Sam zaś korpus wygląda przerażająco. Wyraźnie widziałem na nim, nawet przez ubranie, które miała na sobie moja żona, liczne ślady cięte, kłute i szarpane, zalane krzepnącą już w tej chwili krwią. Rozmieszczenie tych ran było dość symetryczne, przynajmniej według mnie, dość podobne do wzorca, którzy przypominał pogryzienie przez jakąś gigantyczną szczękę.
Jezusie… Teraz wierzyłem już chyba, że istnieje…
To wszystko razem wzięte wyglądało tak, jakby jakiś wielgachny stwór, Bóg jeden raczy wiedzieć skąd, wtargnął do naszego mieszkania, rzucił się na moją żonę, odgryzł jej głowę, ale ta mu najwyraźniej nie zasmakowała, więc ją wypluł. Potem rzucił się na jej korpus i ten musiał mu nieco bardziej przypaść do gustu.
Stałem i patrzyłem na to wszystko w absolutnym bezruchu.
Groza sytuacji podobno wtedy jeszcze do mnie nie docierała. Przynajmniej tak twierdzili później moi lekarze. Ale z pewnością powoli sączyła się już do mojego umysłu.
Jak to szło tam, w tym cytacie u tego pedzia, Coelho?
Aby docenić rok czasu… Aby docenić godzinę… Aby sekundę…
Rok temu o tej porze świętowaliśmy naszą pierwszą rocznicę ślubu i byliśmy jednocześnie w naszej podróży poślubnej. Tak, rok temu, rok po ślubie. Bo dopiero po roku ciężkiej pracy i oszczędzania było nas na to stać. Ale Tunezja była cudowna…
Miesiąc temu dowiedziałem się, że jeśli będziemy pracować nadal tak wydajnie z resztą zespołu, to na koniec roku szykuje się nam naprawdę wielka premia. W tym roku, teraz właśnie, nie udało się nam nigdzie z Dorotą wyjechać, bo ciągle zbieraliśmy się z podłogi, po kosztach naszej zeszłorocznej podróży poślubnej. Ale jeszcze pół roku takiej harówy, takiego sakramenckiego zapieprzu i przynajmniej na najbliższe ferie będę ją mógł wziąć na jakieś wakacje zimowe, do jakiegoś super fajnego zakątka. Może do Dubaju?
Na następne ferie? O kurwa! Jezu! Teraz lepiej, żebyś istniał…
Dziś rano wyszedłem do pracy, jak co dzień. Godzinę temu, byłem już po kłótni z żoną, siedziałem sobie na kiblu, paliłem skręta i czytałem „Sport”. Minutę temu, no dobrze, może trzy albo pięć, zgasło światło. Sekundę temu mój świat zawalił się i przestał istnieć…
Nagle zorientowałem się, że mój umysł zaczyna rejestrować jeszcze jeden bodziec. Do moich uszu zaczynał docierać coraz głośniejszy i coraz wyraźniejszy wrzask. Ktoś bardzo mocno krzyczał. Lecz kto to mógł być? Morderca mojej żony? Obca siła? Kosmiczny najeźdźca? Byliśmy przecież zupełnie sami w mieszkaniu. Och, korekta, byłem zupełnie sam, a trup mojej żony leżał u mych nóg.
Trup mojej ukochanej żony… Kobiety, z którą chciałem spędzić całe życie, zestarzeć się, mieć dwunastkę dzieci. Chciałem z nią żyć pełnią życia, odwiedzić tyle miejsc, obejrzeć tyle filmów. I co nam zostało z tego? Umarła w wieku dwudziestu siedmiu lat. Zabita przez coś, czego do końca nie pojmowałem…
Boże, ile miałem planów. Boże, chyba naprawdę istniejesz, skoro postanowiłeś dziś jeszcze zażądać ofiary z mojego życia. Dziś jeszcze wyrwać mi duszę z ciała. Dziś jeszcze…
W chwili, gdy uświadomiłem sobie, że mieszkaniu nikogo więcej nie ma, że to ja tak przeraźliwie krzyczę, zemdlałem drugi raz.
Potem powiedziano mi, jak mnie znaleźli. Ktoś jednak usłyszał mój przeraźliwy wrzask na korytarzu i postanowił wezwać policję oraz pogotowie. Przyjechali szybko, zabrali mnie do szpitala, bo wykazywałem już wtedy wyraźne symptomy szajby kompletnej. Potem ruszyło śledztwo i tak dalej. Reszty pewnie się już domyślacie…
6
Na tym kończy się moja historia. Moja, historia mojej zmarłej żony oraz historia mojego życia. Tego życia, które w sekundę — między jednym machem skręta a drugim — przestało w ogóle istnieć.
Na tym kończy się moja opowieść o przeszłości. Ale muszę wam jeszcze co nieco opowiedzieć o przyszłości. Bo, choć może to być dla was pewnym zaskoczeniem, doskonale wiem, co się za chwilę wydarzy.
Otóż, za chwilę skończę pisać te słowa, które teraz czytacie. Odłożę miękką kredkę świecową — jedyną rzecz do pisania, której pozwolili mi tu używać. Choć i tak bacznie obserwują mnie na każdym kroku. Odłożę kredkę, a te kilkadziesiąt stron notatek, kartek zapisanych koślawymi kulfonami, schowam do koperty, którą dali mi razem z brulionem. Wcześniej sprawdzili, czy ostrą krawędzią kartki albo koperty nie będę mógł podciąć sobie żył albo poderżnąć sobie własnoręcznie gardła.
Głupcy! Nie mają bladego pojęcia, że nie mam najmniejszego zamiaru popełniać samobójstwa. Kocham swoje życie. To nowe życie.
Za chwilę… zerkam na zegarek w celi zwanej pokojem… za jakieś pół godziny przyjdzie do mnie w odwiedziny mój ojciec. Znowu będę widział jego smutną twarz bez wyrazu i jeszcze smutniejsze oczy. Przekaże mu zaklejoną kopertę z tym tekstem tak, jak robiłem to trzydzieści albo czterdzieści razy do tej pory. Co kilka tygodni. Potem spytam się go o to, o co pytam go za każdym razem:
— Jaki wynik, tatusiu?
— Niestety, synu — odpowie on. — Bardzo mi przykro. Nie zgodzili się. Twój wniosek został odrzucony. Argumenty były słabe.
Aby udowodnić to, poda mi inną kopertę, choć w tym samym kolorze. Wiecie, co znajdę w środku? Może już się domyślacie, co? Nie, myślę, że nie macie żadnych szans, by to zgadnąć.
W środku będzie decyzja odmowna wobec wniosku o przedterminowe zwolnienie z zakładu psychiatrycznego oraz unieważnienie wyroku sądowego. Wydanego w zupełnej sprzeczności z faktami oraz stojącego w całkowitej opozycji do tego, co wydarzyło się naprawdę.
Dacie wiarę? Nikt mi nie uwierzył, iż moją żonę zabił kosmita przybyły z innego wymiaru! Nikt nie uwierzył w najeźdźcę ze Schiz!
Unieważnienie lub chociaż uniewinnienie.
Jako załącznik do decyzji odmownej dostanę sentencję oryginalnego wyroku, a wraz z nim — oskarżenia.
Oskarżyciel oskarża mnie o rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Rzekomo wróciwszy owego feralnego dnia, po krótkiej kłótni z żoną, zamknąłem się na wiele godzin we własnej toalecie. Tam paliłem podobno jednego skręta za drugim, przez wiele godzin. Wyciągałem je z paczki, którą znalazłem w kieszeni swojej kurtki.
No, przecież sami widzicie, co to za brednie. Kto, przy zdrowych zmysłach chodziłby w upalne lato do pracy w kurtce, prawda?
Zdaniem sądu, a w zasadzie oskarżającego mnie prokuratora, zbieg wielu dziwnych sytuacji — w tym wielogodzinne przebywanie na słońcu bez odpowiedniego nakrycia głowy (podobno mój pracodawca już słodko za to beknął; dobrze mu tak, głupiemu chujowi!), odwodnienie organizmu, nagły skok ciśnienia w wyniku kłótni z żoną, a przede wszystkim wielogodzinne narkotyzowanie się w niewielkim szczelnie zamkniętym pomieszczeniu — miały rzekomo dorowadzić mnie do stanu utraty kontaktu z rzeczywistością. Dalej, zdaniem oskarżenia, znajdując się w tym stanie, wyciągnąłem w pewnym momencie nóż, który również nosiłem w kurtce. Wybiegłem z toalety, rzuciłem się na własną żonę i podobno zadźgałem ją bez słowa, zadając jej przy tej okazji dziesiątki ran kłutych, ciętych i szarpanych. Później, zdaniem sędziego, gdy moja ukochana żona już skonała w moich rękach, miałem rzekomo tym samym nożem oderżnąć jej głowę.
Stek bzdur i oszczerstw.
Mimo to, bardzo chętnie przyjmę od ojca te dokumenty. Drukowane jednostronnie. Dodatkowe kilka kartek do przyszłych notatek.
Ciekawe, czy tym razem do wyroku będzie dołączona też opinia biegłych psychiatrów? Powołano ich aż czterech, potraficie w to uwierzyć? Lecz ich opinie były co do joty zgodne ze sobą. Moje plastyczne i niezwykle szczegółowe opisy najeźdźcy z kosmosu, który wdarł się do naszego mieszkania i zabił mi brutalnie żonę, a przede wszystkim — moja głęboka wiara w to, że tak to się właśnie wszystko odbyło, są wystarczającym dowodem na to, że cierpię na zaawansowane stadium schizofrenii paranoidalnej. W związku z czym, zamiast trafić na dożywocie do więzienia, powinienem aż do śmierci zostać odizolowany od reszty tak zwanego normalnego społeczeństwa.
Boże, co za pieprzenie! Jaka głęboka wiara, że tak było? Przecież to są fakty. Mało tego… Fakty, które łatwo da się udowodnić.
Czyż technicy policyjni, którzy przybyli na miejsce, nie zebrali z podłogi wokół ciała mojej żony licznych próbek śluzu, którego składu chemicznego chemicy do dziś nie rozszyfrowali? Tego śluzu, który, zdaniem wielu biologów, zawierał ślady nieznanego nauce DNA? Czy technicy od balistyki nie wskazywali na wielu fotografiach na liczne ślady po strzałach z fazerów na ścianach w naszym mieszkaniu? Tylko kompletny idiota mógłby nie zrozumieć, że powstały one wówczas, gdy drużyna G. I. Joe, ścigająca owego stwora, który zabił mi żonę, próbowała go okiełznać. Strasznie było im potem przykro, że nie zdążyli na czas. Zaprosiłem ich wtedy na ciepłe kakao, przy którym mieliśmy okazję porozmawiać na różne ważkie tematy. Powiedziałem im wówczas o pewnym ziemskim pisarzu, którego jeden z najsłynniejszych cytatów dotyczył tego właśnie, że czasem wystarczy jedna sekunda lub jej ułamek, by nie zdążyć na czas. Chciałem, żeby zostali na kolacji, ale wymówili się grzecznie, bo pędzili na konferencję naukową na pierścieniach Saturna.
— Potrzeba ci czegoś, synu? — spyta mnie ojciec, wyrywając tym samym z moich rozmyślań. — Coś ci przynieść następnym razem?
— Tylko brulion na notatki i miękkie kredki świecowe — odpowiem mu. — Niestety, tylko takich pozwalają nam tu używać.
ach na temat głównych czynników, jakie ich zdaniem mogły wpłynąć w moim przypadku na ujawnienie się, a później takie szybkie zaognienie się choroby. Czynników środowiskowych oczywiście — bo tylko te jako taką są zbadane, a przyczyny schizofrenii są złożone.
Wymienili stres, zażywanie narkotyków oraz możliwą traumę z dzieciństwa. Stres to rzecz oczywista — biorąc pod uwagę naszą sytuację permanentnego braku forsy. Dragi, no cóż… mam w tej chwili trzydzieści kilka lat, od tych wydarzeń upłynęło już ładnych parę latek, a o ile pamięć mnie nie myli, to brałem, wciągałem bądź przypalałem coś od czternastego roku życia. Bo podobno klej, wąchany przeze mnie od jedenastego roku życia, to się nie liczy. Tak mi powiedział aniołek, który mieszka w moim pokoju w szpitalu. W ciągu dnia chowa się w ścianie, bo światło dzienne powoduje, że bledną mu pióra na skrzydłach. Ale w ciągu nocy może swobodnie wychodzić i wtedy sobie rozmawiamy. Czasami rozmawiamy aż do rana.
Co do traumę z dzieciństwa, to dlaczego, do kurwy nędzy, pytają o to mnie? Powinniście spytać raczej mojego kochanego tatusia. Może by wtedy opowiedział, co się działo za drzwiami sypialni, jak miałem sześć-siedem lat. Szedłem właśnie do pierwszej klasy. Mama była akurat w ciąży z moim braciszkiem. Wiecie, tym, który się utopił wtedy podczas tej inwazji z Wenus. Gdy musiałem przytrzymać mu głowę poniżej poziomu stawu przez kilka minut, żeby go kosmici nie dopadli. A wiercił się idiota wtedy tak, a tak rękami machał, jakby dureń na serio chciał, żeby go dostrzegli i zabili.
— Będę już leciał, synu — ojciec pewnie wtedy ponownie wyrwie mnie z moich rozmyślań.
— Jasne, tato! Trzymaj się!
— Do zobaczenia, synu i… przepraszam.
— Nie ma za co, tato. Kocham cię.
Pewnie, że mu przebaczyłem. To było dawno temu. Poza tym, po latach okazało się, że to i tak nie była wina taty. Zahipnotyzował go przecież android podstawiony przez Nergalungów w miejsce psa sąsiadów. Tata nie wiedział co robi. Nie miał pojęcia, jaką krzywdę mi wyrządza. To też zdradził mi, po latach, Pan Misio.
Potem pożegnamy się, niestety bez uścisku dłoni jako, że rozdzielać będzie nas szklana tafla. Pacjenci przebywający w zamkniętym zakładzie dla obłąkanych muszą być przez dwadzieścia cztery godziny na dobę monitorowani. Zaś służba musi zapewnić, że nigdy przez cały ten okres czasu nie będą mieli kontaktu bezpośredniego z nikim z zewnątrz. Ani z nimi samymi.
No, teraz to już naprawdę koniec całej historii. Naprawdę…
Ale czasami muszę przyznać, że popłakuję sobie po cichu po nocach. Zwłaszcza wtedy, gdy aniołek nie ma ochoty na dysputy filozoficzne i milczy uparcie. Popłakuję sobie, bo bardzo kochałem swoją żonę. I naprawdę wierzyłem w to, że przeżyjemy razem całe życie, aż do siwiutkiej śmierci.
Nigdy w życiu bym nie uwierzył, gdyby mi ktoś powiedział, że niespodziewana inwazja z kosmosu może przerwać takie plany w ciągu zaledwie jednej sekundy. Między jednym machem skręta a drugim.
Tak… Byliśmy pięknym, kochającym się, młodym małżeństwem.
Byliśmy młodym małżeństwem, ledwie kilka lat po ślubie, bez dzieci na szczęście jeszcze. Mówię — na szczęście, bo co to za życie dla dziecka, ze świadomością, że jest się półsierotą, bo matka nie żyje. W zasadzie zaś, jest się pełnym sierotą, bo to ojciec zamordował matkę, a w sądzie powiedzieli, że jest pierdolnięty do cna i na wskroś. I z zakładu dla porąbanych nie wyjdzie do końca życia.
K O N I E C
Niniejsze opowiadanie jest dość podobne do opowiadania Stephena Kinga pod tytułem „Nona” (ze zbioru opowiadań „Szkieletowa załoga”; Prószyński i Ska, 2011 rok). Występuje co najmniej kilka różnic pomiędzy obydwoma tekstami, ale ogólne wrażenie podobieństwa pozostaje. Problem w tym, że swoje opowiadanie napisałem zanim wysłuchałem tamtego. W trakcie pisania byłem na wczesnym etapie słuchania „Szkieletowej załogi”. Fakty więc są takie, że nie skopiowałem tutaj opowiadania „Nona” Kinga. Pisząc niniejszy tekst nie znałem treści tamtego opowiadania. Na dobrą sprawę, nie miałem nawet pojęcia, że takie opowiadanie w ogóle istnieje.
Świętochłowice, sierpień 2020 r.
Tekst ma 38 344 znaki ze spacjami.
Ciekawe to jest, że tu nie ma wcale dłużyzn. Super pod tym względem. Są takie zdania, które wprowadzają dynamikę. Że coś się będzie działo. Natomiast określenie „jakiś żydzina” może wywołać w dzisiejszych czasach oskarżenia o rasizm. Co poniektóre środowiska są przewrażliwione na punkcie języka i czułe na niewłaściwe zwroty.